4. Rhian

czwartek, 14 maja 2020

Bezmyślnie wodziłam wzrokiem po tablicy odlotów. Jeszcze zanim dotarłam na lotnisko, nie umiałam się skoncentrować. Wcześniej wypiłam kawę, ale nie pomogła. Nie było nawet szesnastej, a ja czułam spadek energii, tymczasem w perspektywie miałam podróż – niezbyt długą, lecz stresującą. 
– Stanowiska cztery do sześć – usłyszałam mamę, jej stanowczość mnie otrzeźwiła. – No, chodź, Dianka, na pewno ustawiła się już kolejka.
Mama gwałtownie ruszyła z miejsca, chwytając mnie powyżej łokcia. W porę zareagowałam i pociągnęłam walizkę, która z każdą chwilą wydawała się cięższa. Dotarło do mnie, że otwarto odprawę bagażu. 
– Przygotuj sobie paszport i kartę pokładową – powiedziała mama rozkazująco, kiedy stanęłyśmy w kolejce za krępym mężczyzną z torbą Adidasa. Odwrócił się i przyjrzał nam obu, mama tego nie zauważyła, całe szczęście, jeszcze opowiedziałaby mu historię córki lecącej do Szkocji. – Na pewno wszystko masz?
– Tak – odparłam, a właściwie odburknęłam.
– Telefon? Portfel? Dokumenty? 
– Mamo… – jęknęłam.
– Pytam, bo to ważne. 
Mama trzymała mnie przy życiu, gdy ja próbowałam zapanować nad nerwami. Byłam jej wdzięczna, ale nie potrafiłam tego okazać właśnie przez stres, którego kulminacja nastąpiła przed samym lotem. 
Zeszły piątek był ostatnim dniem pracy we wrocławskim oddziale Woodward&Willson. Nie zdecydowałam się na lot w sobotę, uznając, że lepszą opcją będzie wtorek. Brałam pod uwagę tylko bezpośrednie połączenia między Wrocławiem a Edynburgiem, w innym wypadku decydowałabym się na niedogodną przesiadkę. Lub nawet i dwie. Wybierając wtorkowy lot, zyskiwałam czas na wyprowadzkę, a przez ostatnie tygodnie bywała ona utrudniona. Ewelina wykorzystywała każdą okazję, bym w czymś pomogła – to mnie nie dziwiło, ale mimo pracy po osiem godzin, ja czułam się psychicznie jak po dwunastu. Na szczęście Harriett nie robiła problemu, dla niej dwa dni robocze nie robiły różnicy, dla mnie – ogromną. 
Poprzedniego wieczora do Wrocławia przyjechała mama, by pomóc z ostatecznym pakowaniem. Zaplanowała, że u mnie przenocuje – nie byłam zachwycona, ale okazało się, że siedziałyśmy do późna przede wszystkim z mojej winy, więc nie miałam serca, by kazać jej wracać po nocy. Poza tym psychiczne wsparcie okazało się nieocenione, bo przez narastającą tremę potrzebowałam kogoś, kto panowałby nad sytuacją. Mama na chłodno potrafiła ocenić, które rzeczy powinnam zabrać od razu, a które ona może dosłać mi później – to okazało się naprawdę pomocne. 
Dziś około południa wpadł tata. Nie musiał przyjeżdżać, ale uznał, że wypada się osobiście pożegnać. No i samochód mamy był mniejszy, więc wyręczy ją w przewożeniu moich gratów (których naprawdę nie było dużo). Odniosłam wrażenie, że tylko szukał pretekstu, aby wyrwać się z pracy, ale, cóż, nie protestowałam. Tata wypił herbatę, trochę posprzeczał się z mamą, zapakował te trzy kartony i wrócił do Obornik. Mama natomiast zawiozła mnie na lotnisko i tak skończyłyśmy w kolejce do odprawy bagażu. 
– Nie masz żadnych płynów w tej małej torbie? – zapytała. 
– Mam zapakowane odpowiednio.
– No co tak patrzysz na mnie? – zapytała z pretensją. – Jestem na pewno mniej zestresowana niż ty, a w stresie robi się głupie rzeczy. To ostatni moment, żeby się przepakować. Wyobraź sobie, że kiedyś straciłam buteleczkę perfum. Nie było na niej naklejki z pojemnością, więc celnik nie potrafił stwierdzić, czy jest mniejsza niż sto mililitrów.
– Czy oferta strefy wolnocłowej była na tyle bogata, że cię zadowoliła? – zapytałam złośliwie.
– Owszem. – Dostrzegłam, że mama uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Kupiłam nawet dwa zapachy. Na pocieszenie. 
Pokręciłam głową, choć to było bardzo do niej podobne. Następnie ruszyłam do wolnego stanowiska. Podałam paszport i telefon z wyświetloną kartą pokładową, po czym umieściłam walizkę na taśmie. 
– Żadnych przedmiotów niebezpiecznych, elektroniki, baterii…? – pytała pani z obsługi. Chociaż każdemu powtarzała tę samą regułkę, wciąż brzmiała przyjemnie. 
– Nie – odparłam. – Ubrania, kosmetyki – powiedziałam, mimo że nie musiałam się tłumaczyć.
– W porządku – odpowiedziała kobieta, przekładając przez rączkę walizki naklejkę z kodem kreskowym. Zauważyłam oznaczenia WRO oraz EDI. – Dziękuję, przyjemnego lotu – dodała z uśmiechem, a walizka przesunęła się na taśmie. Cóż, już nie było opcji, by się przepakować.
– Nie będę cię zatrzymywać – powiedziała mama, kiedy odeszłyśmy od stanowiska. Zabawne, ja mogłam powiedzieć to samo. – Teraz kontrola bezpieczeństwa. Masz jeszcze dużo czasu, także spokojnie. Masz jakąś wodę? Głupie pytanie. Nie możesz mieć wody! Masz jakieś drobne? Ja mam coś, to sobie kup po kontroli. 
– Mamo, myślę, że drobne ci się przydadzą na opłatę parkingową – odparłam, chociaż automat pewnie akceptował płatność kartą. Ja zazwyczaj przecież na lotnisko dojeżdżałam autobusem i nie musiałam o tym myśleć. – Ty też już powinnaś iść, bo zapłacisz za ten parking majątek.
Westchnęła. Gdybym jej nie przerwała, pewnie nadal przypominałaby mi o lotniskowych procedurach. Przytulając mnie, dała jednoznaczny sygnał, że czas się pożegnać. Przez cały dzień mogłam liczyć na jej wsparcie i nie wiedziałam, czy zostając sama, nie rozkleję się. 
– Daj mi znać, kiedy już dolecisz – poleciła. 
– Uhm. 
– Na pewno!
– Na pewno – powiedziałam łagodnie i pochyliłam się, by ucałować ją w policzek. – I dziękuję. 
Ruszyłam do kontroli bezpieczeństwa, w międzyczasie zerkając do torby, czy na pewno wszystko zabrałam. Kątem oka zauważyłam, że mama nadal sterczy w tym samym miejscu, więc odwróciłam się i udając niezadowoloną, machnęłam ręką, chcąc ją wygonić. Wokół niej kręcili się podróżni: jedni wyglądali na kompletnie zagubionych, inni natomiast przemierzali wydeptane wcześniej ścieżki. Jej wydeptaną ścieżką było odwiezienie na lotnisko dziecka, które ruszało w świat. Domyśliłam się, że muszę mamie zniknąć z pola widzenia, aby opuściła lotnisko. 
Reszta procedur poszła całkiem sprawnie, pod bramką usadowiłam się jako jedna z pierwszych. W przypadku lotów wolałam być zawsze za wcześnie niż za późno. Teraz dodatkowo zyskałam czas, by sprawdzić, czy ktoś się w międzyczasie nie odzywał. 
„sms w stylu mamy: odezwij się” – napisała Kamila, dodając emoji z szalonym uśmieszkiem. Musiała mieć niezły ubaw z siostry stawiającej pierwsze kroczki w świecie, w którym ona była już starym wyjadaczem. 
„Do zobaczenia niedługo!” – To ostatnia wiadomość od Rhian.
Dość szybko przestałyśmy z Rhian komunikować się mailowo, wygodniej było korzystać z chatu. Przez jakiś czas miałyśmy mieszkać razem, więc dobrze było nawiązać z nią jakiś kontakt. Odnosiłam wrażenie, że Rhian dbała, aby na miejscu jak najmniej rzeczy mnie zaskoczyło, co oczywiście dla osoby, która nigdy nie mieszkała i nie pracowała w Szkocji, było bardzo pomocne. W ostatni weekend Rhian przesłała niezbędne informacje, jak dotrzeć z lotniska do mieszkania. Sprawdziłam wszystko na mapie, ale i tak obawiałam się, że gdzieś zabłądzę. Nie potrafiłam sobie przypomnieć mojego pierwszego lotu czy nawet pierwszej podróży, ale podejrzewałam, że targały mną wtedy podobne emocje. 
Odrobinę przestałam się denerwować dopiero w samolocie. Paradoksalnie świadomość, że nie mam na nic wpływu, sprawiła, że emocje nieco opadły. Pomógł  również brak uciążliwych współpodróżnych. Słuchałam audiobooka, ale odpłynęłam i przysnęłam. Po dłuższym czasie obudziły mnie lekkie turbulencje, a chwilę później stewardessa poinformowała o zbliżającym się lądowaniu. Zmianę wysokości odczułam przez wyjątkowo bolesny ucisk w uszach. Ponad dwugodzinny lot dawał się we znaki: zesztywniał mi kark i ścierpły nogi. Sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu w ciasnym samolocie stawało się przekleństwem, nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak radziły sobie osoby wyższe ode mnie.
Edynburg przywitał mnie całym swoim dobrodziejstwem – pod koniec lotu turbulencje się nasiliły, przez co samo lądowanie nie należało do najprzyjemniejszych. Tym bardziej ucieszyłam się, kiedy opuszczałam pokład. Krótki spacer po płycie lotniska trochę mnie ożywił; powietrze było bardzo świeże, co stanowiło kontrast do serowego smrodku pozostawionego po czyjejś kolacji w samolocie. 
Po przejściu zawiłymi lotniskowymi korytarzami, czekała mnie kontrola graniczna. Celniczka uparcie kierowała osoby z dowodami osobistymi do jednej, a z paszportami do drugiej kolejki. Automatyczna bramka zaświeciła na zielono i mogłam przekroczyć granicę – oto ja, dziewczynka z Polski, znalazłam się po raz pierwszy w Szkocji. Nikt nie zapytał, co tu robię, po co przyleciałam – maszyna zeskanowała moją twarz i uznała, że jestem godna. Wystarczyło odebrać bagaż i rozpocząć nowy etap życia. I to mnie przerażało coraz bardziej. 
Zaopatrzona w kanapkę z lotniskowego Marks & Spencer, wyszłam na zewnątrz. Mżyło. Miałam naiwną nadzieję, że deszcz zelżeje, gdy dojedziemy do centrum. Przystanek autobusowy znajdował się tuż przy głównym wejściu. Za radą Rhian kupiłam bilet u kierowcy, zostawiłam walizkę w wyznaczonym miejscu, a sama wdrapałam się wąskimi schodami na górę. Liczyłam na dobry widok na edynburskie ulice, jednak po zmierzchu widać było niewiele – wewnątrz autobus został dobrze oświetlony, więc przez większość czasu oglądałam jedynie własne odbicie na szybie.  
Razem ze mną do miasta zmierzali przede wszystkim obcokrajowcy, więc nie poczułam jeszcze szkockiego klimatu. Według komunikatu w autobusie dotarcie do celu zajmowało około czterdziestu minut. Ja wysiadałam na ostatnim przystanku – na Waverley Bridge. Stamtąd, kierując się na południe, miałam w piętnaście minut dojść do Southside – upewniłam się jeszcze raz, korzystając z darmowego wi-fi. 
Z czasem autobus pustoszał. Ulice były coraz lepiej oświetlone, zabudowa mniej przypominała przedmieścia, zaczęła się zagęszczać i tworzyć szeregi kilkupiętrowych kamienic. Zauważałam więcej przechodniów, a nie tylko samochody, a na jednej z ulic minął nas tramwaj. Gdy zbliżaliśmy się do celu, autobus meandrował w uliczkach, chwilę później światła przygasły i silnik zgasł – byłam na miejscu.
Nadal padało, niezbyt mocno, ale od razu zwróciłam na to uwagę. Przystanęłam na środku chodnika – może to nie było najlepsze miejsce, ale, prawdopodobnie ze względu na porę, nie kręciło się tu zbyt wielu ludzi. Kilka osób również miało ze sobą bagaże – nic dziwnego, dowiedziałam się wcześniej, że niedaleko znajdował się dworzec kolejowy. Jak na potwierdzenie mojej myśli usłyszałam przejeżdżający pod mostem pociąg. 
Sięgnęłam po telefon, by upewnić się, którędy na południe. Odwróciwszy się w odpowiednim kierunku, zastygłam na moment. Rhian wspominała, że trzeba przejść przez Stare Miasto, ale nie wspominała nic o Hogwarcie – to było moje pierwsze skojarzenie, kiedy zobaczyłam budynki przy skrzyżowaniu. Front kamienicy stojącej przy jednym w rogu przypominał zamkową wieżę – trudno było oprzeć się temu wrażeniu, szczególnie że na szczycie została utknięta flaga. Inne budynki wyglądały na poupychane jeden na drugim, każdy wyższy od poprzedniego, tworząc przy tym wrażenie kolejnych warstw. Doszłam do przejścia dla pieszych i zauważyłam, że ulica naprzeciwko zakręca w górę. 
– Rany – powiedziałam cicho, bardziej obawiając się zmęczenia po wspinaczce, niż wyrażając zachwyt. Trochę bezmyślnie, ale z nadzieją na łatwiejszą drogę, ruszyłam pierwszą ulicą w lewo.
Nabrałam wątpliwości nie wtedy, gdy pomyślałam o ponownym skorzystaniu z mapy, ale kiedy zauważyłam, że droga zmierza w dół. Postanowiłam jednak dojść do uliczki, za której rogiem znikało część przechodniów. Przystanęłam i westchnęłam: schody. I to nie byle jakie, tylko bardzo strome i chyba ciągnące się w nieskończoność. W dodatku wieczorną porą nie wyglądały przyjaźnie. Na arkadzie znajdowała się tabliczka, głoszącą dumnie, że to Fleshmarket Close. Czyli trafiłam do świata inspektora Rebusa szybciej, niż sądziłam. 
Sterczałam w tamtym miejscu wyjątkowo długo, skoro odezwał się do mnie niewysoki, starszy mężczyzna w długim płaszczu. Może to był właśnie John Rebus? Początkowo nie zrozumiałam, co powiedział, więc poprosiłam o powtórzenie. 
– Z bagażem pani nie wejdzie. – To chyba była melodia szkockiego akcentu. – Lepiej wybrać koburn.
– „Koburn”? – powtórzyłam niepewnie.
– Tak, jest tutaj za rogiem – pokazał mi ręką – i w lewo.
Cóż, najwidoczniej powinnam od razu wybrać ulicę z kamienicą-wieżą na rogu, trzymając się planu. Tak czy inaczej, czekało mnie podchodzenie pod górę, chociaż to było do przeżycia, póki nie napotykałam na schody. Westchnęłam ponownie. 
– Dziękuję.
– No worries – odparł i sam ruszył Fleshmarket Close.
Minęłam ponownie hotel, kawiarnię i pub wypełniony ludźmi, po czym przystanęłam na rogu. Odkryłam nazwę ulicy: Cockburn Street.
– Co-burn – powtórzyłam niemal bezgłośnie, zastanawiając się, gdzie podziało się „ck”. Ale może lepiej, że głoski były nieme? Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam przed siebie. Po mojej prawej wciśnięte między kamienice znajdowały się inne niekończące się schody, znacznie szersze i mniej strome. Nawet ktoś zdecydował się tam wejść – odważnie.
Mijałam kolejne znajdujące się na parterach kawiarnie i sklepiki z kolorowymi fasadami. Kiedy przyglądałam się dłużej którejś z witryn, na walizce siadał chochlik, który dokładał do piętnastokilogramowej walizki drugie tyle. Zatrzymałam się na moment, gdy dotarłam do szczytu schodów Fleshmarket Close. Knajpa na rogu chwaliła się szybą rozbitą w filmie o Avengersach – cóż, dobry marketing to podstawa. 
Royal Mile przekroczyłam po dziesięciu minutach od wyjścia z autobusu, a mnie zdawało się, że minęły wieki. Przeszłam na skrzyżowaniu z South Bridge, przechodzącą później w Nicolson Street – nie wiedziałam, dlaczego ulica w połowie zmienia nazwę, ale dokładnie to pokazywała mapa. South Bridge była całkiem zatłoczona, wiele osób ustawiało się przy wiatach przystanków autobusowych. O ile wcześniej mijani ludzie wyglądali na turystów, tak im dalej na południe, tym częściej spotykałam młodych ludzi, prawdopodobnie studentów. Mniej osób zauważało też, że wciąż mżyło. Mnie przeszkadzało to na tyle, że ograniczyłam rozglądanie się do minimum – interesowały mnie jedynie nazwy ulic. 
Według mapy byłam w połowie drogi do mieszkania, kiedy zaczęło padać mocniej. Wściekłam się, a im mocniej się złościłam, tym deszcz nabierał na sile. Nie trwało to jednak zbyt długo, może dwie, trzy minuty, i zanim doszłam do jednego z większych skrzyżowań, deszcz ustąpił. Część ludzi nie czekała na zmianę świateł, a inni, kiedy ta nastąpiła, przechodzili w poprzek krzyżówki. O rany, byłam daleko od Polski. 
Ulica była mniej zatłoczona, najwidoczniej pogoda wygoniła ludzi do domów. Też chętnie bym się schowała, bo mój płaszcz namókł, czapka również. Może największą głupotą było zrezygnowanie z taksówki z lotniska, ale uświadomiłam sobie, że nie mogłam szafować pieniędzmi. Na pewno nie do pierwszej wypłaty w funtach. 
Rhian wspominała, że mieszkanie znajdowało się w pobliżu policyjnego komisariatu – po zejściu z głównej ulicy, szybko go znalazłam. Wejście na moją klatkę zostało wciśnięte między mały, nieczynny lokal, a restaurację. Większość kamienic właśnie tak wyglądała: na parterze knajpy i sklepy, a od pierwszego piętra zaczynały się mieszkania. Budynki miały tylko trzy lub cztery piętra, niemal identyczne okna oraz elewacje z szarych lub beżowych cegieł.
Stanęłam przy ciemnoniebieskich drzwiach na klatkę i zadzwoniłam pod piątkę. Nikt się nie odezwał, usłyszałam tylko nieprzyjemne brzęczenie. Popchnęłam drzwi, po czym znalazłam się na ledwo oświetlonej, obskurnej klatce schodowej. Ściany wyglądały na pomalowane od niechcenia, a poza tym było dość brudno, jakby od dawna nikt tutaj nie sprzątał. Poczułam się jak własna matka, narzekająca na bałagan. Wchodzenie z walizką po schodach układających się w półkole, nie należało do najłatwiejszych. Musiałam przystanąć na pierwszym piętrze, aby wziąć oddech. 
Kiedy już dotarłam na drugie, w progu stała młoda kobieta w dresowej bluzie – Rhian. Widząc mnie, chyba powiedziała, że zmokłam. Wcześniej używałyśmy tylko komunikatora, więc zaczęłam się bać, że teraz jej nie zrozumiem. 
– Daj mi twoją walizkę – poleciła. Mówiła coś jeszcze, ale weszła do mieszkania i nie dosłyszałam. 
– Hej, Rhi! Masz gościa? – dobiegł mnie męski głos z piętra wyżej, więc zerknęłam na schodzącego chłopaka. Kiedy Rhian pojawiła się ponownie w progu, przystanął na schodach. Podejrzewałam, że miał więcej niż dwadzieścia lat, chociaż ubiór na to nie wskazywał. 
– Alan! Nie dałeś mi spać w nocy! – oburzyła się Rhian. Ten wzruszył ramionami. – To jest właśnie Di-a-na, wspomniałam, że się wprowadzi. 
– Diana – poprawiłam ją, odzywając się pierwszy raz. Oboje popatrzyli na mnie z zaciekawieniem. – Po prostu… Dee. 
– Tak, Dee. – Rhian uśmiechnęła się i zrobiła krok do tyłu. – Wchodź, nie mogę cię trzymać na korytarzu – mówiąc to, weszła do środka. Ja zerknęłam na Alana, który uśmiechał się szelmowsko. 
– Do zobaczenia później – powiedział do mnie.
– Pa – rzuciłam cicho. Ruszył się, kiedy zniknęłam w mieszkaniu.
Zauważyłam, że wszystkie mijane drzwi na klatce nie posiadały klamek. W mieszkaniu od środka również jej nie było. Nie zdziwiło mnie to aż tak bardzo, bo spotkałam się z tym już w Londynie, ale cóż, trzeba było przyznać, że to kolejny kraj z drzwiami bez klamek. 
– Bardzo cię przepraszam – odezwała się Rhian, wychodząc z pomieszczenia na końcu korytarza – powinnam odebrać cię z lotniska albo chociaż z przystanku. Jesteś cała przemoczona. – Pomogła mi zdjąć torbę z ramienia, poczułam ogromną ulgę. – Powieszę twój płaszcz w sypialni, tam powinien szybciej wyschnąć.
Trochę zbyt gwałtownie się rozebrałam, bo kilka kropelek deszczu wpadło mi za kołnierz. Wzięłam głęboki oddech, kiedy Rhian zabrała moje okrycie i zniknęła w pokoju, do którego prowadziły pierwsze drzwi po lewej. Gdy pojawiła się znowu, wyciągnęła ręce w moją stronę. 
– Cześć! Tak! Udało się, jesteś tu! Ale się cieszę, że jesteś! – Przyciągnęła mnie do siebie, aż musiałam się pochylić, bo była ode mnie trochę niższa. Czekała, aż się ogarnę, zanim mnie oficjalnie powita. – Chodź, oprowadzę cię.
W przeciwieństwie do korytarza w sypialni nie było dywanowej wykładziny, tylko podłoga z bielonych desek. Nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby obcasy moich botków nie zaczęły stukać. W pokoju mieściło się tylko łóżko i nieduża szafa, z której Rhian wyjęła ręcznik, abym wytarła włosy. 
Rhian wyglądała na naprawdę przejętą. Dużo gestykulowała, jeszcze więcej mówiła, czasami powtarzała informacje. Na szczęście jej akcent okazał się przyjazny i rozumiałam ją bez większych problemów. 
– Chyba wszystko, czego będziesz potrzebować, jest już w salonie, jednak zawsze możesz pytać. W razie potrzeby jestem tu, by pomóc.
– Może na początek napiję się herbaty – zaproponowałam nieśmiało.
– Ależ ze mnie idiotka, oczywiście!
Przeszłyśmy do salonu, w którym przez następnych kilka tygodni miałam spać. Pomieszczenie było niewiele większe od drugiego, a sprawiało wrażenie bardziej przestronnego tylko przez aneks kuchenny. O ścianę został oparty nadmuchany materac – moje łóżko jak się domyśliłam. Tuż obok niego Rhian postawiła walizkę. 
– Przeniosłam tutaj komodę, abyś miała gdzie zostawić swoje rzeczy. – Rhian poklepała mebel, stojący najbliżej kuchni. – Przepraszam za te tymczasowe rozwiązania, mam nadzieję, że jakoś się pomieścimy. Jeśli potrzebujesz coś powiesić, możesz skorzystać z szafy w sypialni. Ten materac oczywiście też jest tymczasowy, po prostu nie mogłam pozwolić, żebyś spała na sofie, która jest naprawdę, naprawdę niewygodna. 
– Na pewno sobie poradzę – uspokoiłam ją, układając materac na podłodze. Uznałam, że wzdłuż ławy będzie najlepiej, po czym rozsiadłam się. – Dziękuję, Ry-an.
– Och, wymawia się jak… Rihanna. Wiesz, która Rihanna? Ale bez „-na” na końcu. – Uśmiechnęła się, kiedy chciałam przeprosić, po czym dodała: – Nie przejmuj się, czasem ludzie mają z tym problem. Wszyscy i tak mówią do mnie Rhi. Rhian to walijskie imię, nie musiałaś go znać. Swoją drogą Pat też na początku miał problem – zamyśliła się, kucając przy materacu. – Zostawiłam ci świeże pościele i ręczniki. Są tu na wierzchu, żebyś wiedziała, że… są świeże. Czy to ma sens? – zamyśliła się. – Nie chciałam wyjść na wredną, że niby daję używaną pościel… 
– W porządku, naprawdę w porządku – próbowałam ją uspokoić po raz kolejny. – O wszystkim pomyślałaś. Gdybym sama wynajmowała mieszkanie, musiałabym to ogarnąć.
– Pewnie nie powinnam ci tego mówić, ale powiedziałam już wszystkim w pracy, że się wprowadzisz… Bardzo się denerwowałam, że tu zamieszkasz. Chciałabym, żebyś czuła się dobrze, Dee. Podejrzewam, że wszyscy mają już dość mojego gadania – powiedziała konspiracyjnie. Wzięła głęboki wdech, chyba po raz pierwszy od dłuższego czasu przestała się przejmować. – Nawet Pat. Więc wy się nie znacie, prawda? Powiedział mi, że nie znaliście się wcześniej. Mam na myśli Patricka – dodała, kiedy ze zdziwienia zmarszczyłam czoło. 
– Nie, tylko raz rozmawialiśmy przez telefon – wyjaśniłam. – Nigdy nie mieliśmy okazji się poznać.
– Och, herbata! – Przypomniała sobie Rhian i ruszyła do kuchni, prawie potykając się o własne nogi. – Posłuchaj, zamówiłam pizzę, połowę już zjadłam, ale… to nasza kolacja. Jest jeszcze ciepła. Ja z reguły nie gotuję. Dlatego kuchnia jest słabo wyposażona. Pat stwierdził, że powinnam ci powiedzieć, że ja nie mam tu kawy. Nie umiem jej parzyć. Po prostu… nie. Zresztą nie rozumiem, dlaczego miałabym sama robić kawę, skoro jest tutaj mnóstwo wspaniałych kawiarni. 
– Pat dawał jeszcze jakieś wskazówki? – zaśmiałam się.
– Że nie powinnam się denerwować, bo wtedy mówię za szybko i za dużo – odparła beztrosko. – Cholera, miał rację. Wiesz, nie lubię, kiedy ma rację. Jest wtedy taki irytujący. Mój mąż po prostu przytaknie i się nie odzywa.
– Twój mąż?
– Tak, Joel – ucieszyła się Rhian. – Nie wspominałam o nim? Jest teraz w Stanach. Dołączam do niego, dlatego rezygnuję z pracy w Edynburgu. Zrobię tę herbatę, prawda? Pizza jest tutaj w pudełku, częstuj się! Gdyby nie Joel, pewnie nie zmieniałabym pracy. Za bardzo lubię tych ludzi i naprawdę teraz czuję, że opuszczam rodzinę. Na samą myśl o tym zawsze mi smutno. Jednak trzeba iść dalej. Zgodzisz się, prawda? Trudno się nie zgodzić, właśnie przyleciałaś i od jutra zaczynasz nową pracę.
Przejęłam pudełko z pizzą i usiadłam ponownie na materacu. Z uczuciem ulgi zdjęłam botki. 
– A jeśli o pracę chodzi – Rhian po wstawieniu wody ponownie przykucnęła przy materacu – Lorna wspominała, że dobrze, jeśli będziesz około dziewiątej. Dostałaś od niej maila, prawda? Ja zazwyczaj przychodzę do pracy trochę później, ale pomyślałam, że możemy wyjść wcześniej, wejść gdzieś na kawę i pójść do biura. Pokażę ci drogę. Oczywiście, jeśli będziesz chciała! Nie musisz na mnie czekać, po prostu pierwszy dzień cię zaprowadzę. Dee, czy ja przypadkiem nie mówię zbyt dużo?
– Tylko trochę. – Uśmiechnęłam się życzliwie. 
– Na pewno jesteś zmęczona – zauważyła. Skinęłam głową. – Zróbmy tak: kiedy zjesz, pokażę ci, jak korzystać z prysznica, bo czasem się zacina, a później możesz robić, co chcesz. Na jutro umówmy się na ósmą rano. Och, i jeśli w nocy usłyszysz jakieś hałasy z góry, to na pewno Alan przyprowadził dziewczynę.

*

– Kartę do telefonu możemy kupić dzisiaj, a do urzędu miasta proponuję pójść jutro. Chociaż możemy się wybrać w poniedziałek, myślę, że kilka dni nie robi różnicy. 
Rhian zagadywała mnie, odkąd wyszłyśmy do pracy. Wciąż z przejęciem przekazywała informacje, które mogłyby okazać się przydatne. Wieczorem próbowałam ją uspokoić, ale na niewiele się to zdało. Dziś rano nie poruszałam więc tematu pustej lodówki i braku śniadania, bo obawiałam się, że to mogłoby Rhian doprowadzić do zawału. 
– Gdzieś niedaleko znajdziemy jakąś kawiarnię, tak? – zapytałam.
– Pewnie, całe mnóstwo! Mówiłam, dlaczego nie parzę kawy sama? Muszę przyznać, że kiedy wychodzę bez śniadania, najczęściej wybieram się do Starbucksa. Wiem, to sieciówka – westchnęła przeciągle – ale nikt nie sprzedaje tak dużej kawy ze słodkim syropem, która służy za śniadanie. Jedna z ich kawiarni jest niedaleko biura, więc proponuję się tam wybrać.
– Jasne – przytaknęłam. Ulica biegnąca od posterunku łączyła się z główną – było to przedłużenie Nicolson Street, ale oczywiście miało już inną nazwę. – To najlepsza droga do biura?
– Najczęściej przechodzę przez kampus, ale czasem wybieram drogę przez Meadows. To taki… bardzo duży park – wyjaśniła Rhian, zanim zdążyłam zapytać. – Dosłownie jak łąka – zaśmiała się. – W czasie festiwalu przy uniwersytecie są tłumy, dlatego wtedy unikam tamtej okolicy. W tym roku już mnie to ominie, skoro się wyprowadzam – dodała ze smutkiem. 
W przejściu między budynkami ściany zostały ozdobione muralami w jasnych, pastelowych kolorach. Jedną z postaci była baletnica – chwilę się na nią zapatrzyłam. Niewzruszona Rhian zmierzała dalej ku cichej uliczce, która dalej łączyła się prostopadle z inną, ruchliwszą. 
– W tej części miasta mieszka wielu studentów – wyjaśniła. – Wszędzie są powciskane akademiki, wokół Meadows i kampusu. Na Saint Leonards również. – Rhian przyjrzała mi się i zapytała niepewnie: – Znów mówię za dużo? Dlatego się nie odzywasz?
Jestem piekielnie zdenerwowana, pomyślałam. 
– Jestem trochę niewyspana – skłamałam. Spałam całkiem dobrze, materac i poduszka były wygodne, nie słyszałam też żadnych hałasów z góry. Po tym, jak poinformowałam mamę i siostrę, że bezpiecznie dotarłam na miejsce, zasnęłam jak dziecko. 
– Spanie na materacu to naprawdę tymczasowe rozwiązanie – powtórzyła to, co mówiła już wczoraj. – Poza tym wszystko w porządku?
– Jasne – skłamałam znowu. Rhian odetchnęła z ulgą, a mnie zrobiło się głupio. 
Buccleuch Street, którą zmierzałyśmy, co prawda nie mogła pochwalić się imponującą ilością knajpek, jak równoległa do niej Nicolson Street, ale miała podobną zabudowę. Rhian zwróciła uwagę, że na skrzyżowaniu skręcamy w lewo: za wyjątkowo wysokim, białym budynkiem, ale przed meczetem. Tym samym znalazłyśmy się na kampusie.
W pierwszej chwili wydawało mi się, że przeniosłam się do lat dziewięćdziesiątych – prawie wszystkie studentki nosiły ubrania inspirowane czasami, o których ja już jako nastolatka wolałam zapomnieć. Cóż, gdybym nie ścięła włosów, mogłabym przynajmniej związać je frotką, a tymczasem czułam się nieodpowiednio i wyjątkowo dorośle w prosto skrojonym, szarym płaszczu. Widok dwóch elegancko ubranych Azjatek nie pomógł – przechodząc obok, poczułam się jedynie jak uboga krewna. 
– Wyskoczymy gdzieś później na lunch? – zapytała Rhian. Zbliżałyśmy się do wspomnianego Starbucksa – lokal znajdował się tuż obok sklepu spożywczego, na parterze nowoczesnego budynku. Po tym, co zobaczyłam do tej pory, zdziwiłam się, że w Edynburgu istnieje zabudowa ze szkła i metalu. – Pytam, bo możemy kupić coś teraz w Sainsbury’s. Albo… pomyślimy o tym później?
Nawet nie wiedziałam, co zastanie mnie w biurze, więc myśl o lunchu nie zaprzątała mi głowy. Odpowiedziałam, że jeszcze wrócimy do tego tematu, kiedy wypiję kawę. Rhian uznała z rozbawieniem, że muszę się obudzić; nie zaprzeczyłam. Sama chciałam w to wierzyć, by pozbyć się narastającego zdenerwowania. Rany, pierwszy dzień w nowej pracy… 
Przewalutowałam pieniądze, jeszcze będąc w Polsce – dziś wzięłam ze sobą kilka dwudziestofuntówek, wiedząc, że czekały mnie jakieś zakupy. Wszystkie moje banknoty były oczywiście z wizerunkiem Elżbiety II, tymczasem baristka wydała mi dziesiątkę… z wydrami. 
– Gdzie jest Królowa? – zapytałam Rhian, kiedy obie czekałyśmy na nasze zamówienia. 
– W Londynie, Dee.
Do biura czekał nas jeszcze krótki spacer. Szybko zauważyłam, że budynki w tej okolicy łączył podobny motyw: ciemnoszare kafelki na ścianach przypominały cegły ze starych edynburskich budynków. Nawet na chodnikach kontynuowano ten wzór, więc wszystko wyglądało bardzo spójnie. Dostrzegłam jednak, że gdzieś pomiędzy nimi znajdował się odrestaurowany, ale starszy budynek. 
– Tu był kiedyś szpital, cały ten teren należał do szpitala – wyjaśniła Rhian. – To takie ekscentryczne miejsce, nowe i stare budownictwo, biura i mieszkania. I hotele. Wysokie czynsze – dodała. – Pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu nic tu nie było. Chodź, to już niedaleko.
Wejście do naszego biurowca znajdowało się od Lauriston Place – dość ruchliwej ulicy. Rhian szybko wyjaśniła, że po drugiej stronie znajduje się szkoła, a wielu uczniów jest podwożonych przez rodziców, stąd ten tłok. Podobno też młodzież lubi w porze lunchu wpaść do Starbucksa i zrobić tłok – wierzyłam na słowo. 
Nie zaskoczyło mnie, kiedy weszłyśmy do przestronnego lobby. Nie był tu ważny wystrój, ale ogrom przestrzeni. Za kontuarem siedziała dziewczyna w okularach, która na nasz widok wstała i uśmiechnęła się serdecznie. 
– Cześć, chyba będziemy potrzebować karty dla gościa – poinformowała Rhian i zerknęła na mnie. – Mamy od dziś nową pracownicę.
– Rhi, zaczekaj chwilkę, proszę – odpowiedziała recepcjonistka, pochylając się nad biurkiem. – No tak, Harriett prosiła, aby przekazać kartę magnetyczną od razu. Potrzebuję jedynie podpisu, że ją wydałam. – Usłyszałam, że recepcjonistka otwiera szufladę, a później zerka na mnie. – Diana Dobrowolska – powiedziała bez obcego akcentu. Wtedy dostrzegłam plakietkę z imieniem recepcjonistki: Agata. – Jesteś Polką.
– Oczywiście, że tak – wtrąciła Rhian, nim sama zdążyłam się odezwać. – Zupełnie zapomniałam, że też jesteś z Polski! Dee, to jest Agata!
– Hej – przywitałam się, uznając, że to zabrzmi neutralnie dla obu języków. 
– Nie spodziewałam się, że zatrudnią Polkę – powiedziała Agata po polsku. Szeroki uśmiech nie schodził jej z twarzy, ja natomiast czułam się wyjątkowo niezręcznie i pewnie wyglądałam, jakbym zjadła cytrynę. 
– Też się nie spodziewałam, że mnie zatrudnią – rzuciłam pierwsze, co przyszło mi na myśl, a potem szybko dodałam: – Powinnam pokazać dowód osobisty, zanim wydasz mi kartę magnetyczną?
– Wierzę ci – zaśmiała się w odpowiedzi. – Po prostu podpisz tutaj. – Agata pokazała miejsce w rubryce, gdzie złożyłam bardzo koślawy podpis. Westchnęłam. 
– Więc – odezwała się nieśmiało Rhian – myślałam, aby kiedyś wyskoczyć z ludźmi z biura na drinka. Chciałabyś się zabrać z nami, Agata?
– Jasna sprawa! – ucieszyła się. Wiedząc już, skąd Agata pochodzi, słyszałam wyraźniej jej polski akcent, tak bardzo podobny do mojego. – Któryś konkretny dzień wam pasuje?
– Najwcześniej piątek, nie wszystkim pasuje środek tygodnia – odpowiedziała Rhian. – Mam nadzieję, że Pat wróci do piątku, bo pewnie chciałby przyjść. A nawet jeśli nie chce, to zmuszę go, aby się zjawił. – Rhian zaśmiała się, Agata również, ja nie wiedziałam, co w tym zabawnego. 
– Nie widziałam Patricka w tym tygodniu – zauważyła recepcjonistka. – Jest poza miastem, tak? 
– Tak, on i Andy znowu pojechali do Aberdeen – wyjaśniła Rhian. W duchu odetchnęłam z ulgą, wiedząc, że dziś nie spotkam Wierzbickiego. – To co, damy ci znać, dobrze?
Agata przytaknęła, po czym życzyła nam miłego dnia. Poczłapałam za Rhian, w międzyczasie przyglądając się karcie magnetycznej. Oprócz nazwiska i nazwy firmy było na niej zdjęcie – to, które niedawno wysłałam Lornie. No tak, karta wyraźnie należała do Diany Dobrowolskiej, nie musiałam się legitymować przed recepcjonistką. Przyłożyłam kartę do czytnika, bramka otworzyła się, po czym obie z Rhian ruszyłyśmy w kierunku windy. 
– Tam jest klatka schodowa. – Rhian wskazała miejsce w głąb korytarza. – Jeśli oczywiście chcesz z nich korzystać. Jednak nie znam osoby, która wybrałaby schody z innego powodu, niż zepsuta winda. Oprócz Patricka, bo on zawsze chodzi schodami. Co chcę przez to powiedzieć… on czasem ma dziwne pomysły. Schody? Naprawdę? – Rhian wykrzywiła usta, udając grymas. Zaśmiałam się, bo naprawdę wyglądała zabawnie. 
– Które piętro? 
– Drugie. Oczywiście my nie zajmujemy całego piętra. Po wyjściu z windy pójdziemy prosto i w lewo.
Przy wejściu widniał wielki napis „Woodward&Willson” – nie mogło być pomyłki, byłam na miejscu. Na pierwszy rzut oka siedziba robiła na mnie wrażenie, może przez kontrast między nowoczesnym budynkiem a wrocławską kamienicą. Wszystkie biura oddzielono od siebie ścianami, ale od strony korytarza były przeszklone – w tym miejscu chyba trudno było cokolwiek ukryć. 
– Wiesz co, zaczekaj, a ja pójdę po Harriett, dobrze? – powiedziała Rhian, zostawiając mnie samą na środku korytarza. Nie wyperswadowałam jej tego bezsensownego pomysłu, bo zapomniałam języka w gębie. Powoli przyzwyczajałam się do takiego stanu rzeczy. Rhian ruszyła do jednego z najdalszych biur. Nie wiedząc, co zrobić, postanowiłam jak ostatnia sierota poczekać. Rozpięłam płaszcz, poluzowałam szalik i westchnęłam.
– Ty musisz być Dee – usłyszałam donośny, męski głos i się odwróciłam. Przy drzwiach stał niewysoki mężczyzna. 
– Ty musisz być Dee! – Zza niego wyszła szczupła blondynka, przedrzeźniając go. Miała bardzo nietutejszy akcent w porównaniu do kolegi. – Oczywiście, że to Dee! Jestem Erin – powiedziała, wyciągając rękę. – Jak się masz, kochanie?
– Dobrze – odparłam mało wylewnie, ściskając jej drobną dłoń z mnóstwem pierścionków na palcach. 
– Będziemy razem pracować, kochanie – wyjaśniła Erin. – Już czeka na ciebie miejsce. – Pokazała wejście do biura za sobą i uśmiechnęła się serdecznie. Jest Amerykanką, pomyślałam mimowolnie. 
– Nie wyglądacie na zaskoczonych, że tu jestem – zauważyłam. Cóż, oni widząc moją twarz, musieli pomyśleć, że ja trafiłam tu przypadkiem. 
– Skądże, od początku wiedzieliśmy, że przylecisz. Poza tym Rhi mówi o tym od kilku tygodni – powiedział mężczyzna i zrobił krok w moją stronę. – To ja jestem Ewan, rozmawialiśmy…
– Tak, pamiętam – powiedziałam, niechcący mu przerywając. Dziwne, że od razu nie skojarzyłam jego głosu. 
– Nie powinienem wtedy oddawać słuchawki Patrickowi, ale myślałem, że się znacie i to ułatwi sprawę. 
– Nie przejmuj się, przecież nic się nie stało – odparłam, chociaż wcale nie uważałam, aby rozmowa z Wierzbickim była najprzyjemniejsza. Ani uwaga o „twardej sztuce”. 
– Myślałam, że znacie się z Patem. Nie pracowaliście razem? – wtrąciła Erin. Ułożyła ręce na biodrach i przyjrzała mi się z zaciekawieniem. 
– Co to za śledztwo, Erin Brockovich, co? – rzucił Ewan. 
– Wiesz, Dee – zwróciła się do mnie, ale spoglądała na kolegę ze zmrużonymi oczyma – Ewan McGregor wie wszystko, bo przecież używa… mocy.
– Jak Obi-Wan? – zapytałam, szepcąc. 
– Myślę, że możesz usiąść z nami w pokoju – odparł Ewan, śmiejąc się. 
– Widzę, że już ich poznałaś – usłyszałam inny znajomy głos dochodzący zza mnie. Rany, powinni przestać mnie tak straszyć! Dostrzegłam Harriett, idącą w towarzystwie uśmiechniętej Rhian. – Mam nadzieję, że są dla ciebie mili – dodała, kiedy się zbliżyła, po czym zerknęła na mnie i na moment zaniemówiła. – Gdzie twoje włosy, Diana?
– Oddałam – odparłam od razu.
– Bardzo mi się podoba – dodała Harriett, wyciągając dłoń, żeby pogładzić włosy. – Pasuje do ciebie ta fryzura. Kochani, zabiorę teraz Dianę ze sobą, a wy macie co robić, prawda? – powiedziała, wciąż patrząc tylko na mnie.
– Wezmę twój płaszcz – zaproponował Ewan, zanim Harriett poprowadziła mnie do swojego biura. 
– Rhian bardzo się przejmuje – zaczęła, kiedy usiadła w swoim fotelu. Harriett zachowywała się bardzo swobodnie, w przeciwieństwie do mnie, spiętej i wystraszonej, ściskającej oburącz kubek ze Starbucksa. – Chciałaby, abyś dobrze czuła się w waszym mieszkaniu. I w pracy oczywiście też. Rhian przeżywa przeprowadzkę do Stanów, bo to była dla niej trudna decyzja. Jednocześnie bardzo tęskni za Joelem.
– Potrafię to sobie wyobrazić.
– Nie zdziw się, proszę, jeśli na niektóre rzeczy zareaguje przesadnie emocjonalnie. Wiem, że powinnam ją trzymać w ryzach, ale na tej ostatniej prostej nie potrafię być tak stanowcza, jak powinnam. – Harriett westchnęła, po czym kontynuowała już dużo poważniejszym tonem: – Diana, chciałabym cię przygotować na sytuacje, na które może nie jesteś gotowa. Będę od ciebie wymagała dobrze wykonanej pracy, ale chcę też, żebyś wiedziała, że jestem tutaj po to, aby pomóc i doradzić.
– Wiem. Będę o tym pamiętać. 
– Zresztą nie tylko ja tu jestem, by ci pomóc w razie potrzeby – dodała. – Tworzymy zespół, Diana. Lywis mówi, że jesteśmy rodzinnym oddziałem, ale tutaj naprawdę to działa. 
– To znaczy, że wszyscy doskonale się znają? Z najgorszej strony?
– Być może dlatego wiem, któremu z moich pracowników powierzyć konkretne obowiązki – Harriett zaśmiała się szczerze. – Och, przy okazji, Erin i Ewan bardzo często sobie dogryzają. To jednocześnie ich najlepsza i najgorsza cecha.
– Chyba wiem, o czym mówisz – przyznałam, siląc się na uśmiech. 
Harriett Blunt przez dłuższą chwilę przyglądała mi się w milczeniu. Pod wpływem jej spojrzenia, po plecach przeszły mi dreszcze. Przytłaczała mnie cisza między nami. 
– Poradzisz sobie, wiesz o tym, Diana? – zapytała, a ja byłam w stanie odpowiedzieć jedynie skinieniem głowy. Nachodziły mnie myśli, że podjęłam złą decyzję. Że może powinnam zostać w Polsce i spełnić nieistniejące marzenie o mieszkaniu na Nadodrzu, zamiast wybierać się za morze.
Harriett wysłała mnie do Lorny, która, jak sama stwierdziła, przeprowadzi mnie przez nudne procedury. Czytałam instrukcje dotyczące bezpieczeństwa, jakieś procedury, wszystko oczywiście po angielsku, przez co po godzinie czułam, że zupełnie nie rozumiem, czego ode mnie wymagają. Zbyt głęboko westchnęłam, bo Lorna oderwała wzrok od komputera i powiedziała:
– Możesz zrobić sobie przerwę. – Miała akcent podobny do Harriett, a zwracając się do mnie, mówiła powoli. – Muszę ci pokazać wyjścia ewakuacyjne, więc możemy zrobić krótki spacer już teraz – zaproponowała. Skinęłam głową, że się zgadzam.
Lorna przy okazji nie omieszkała pokazać mi również, gdzie znajduje się kuchnia oraz loo. Siedziba firmy okazała się naprawdę malutka, a największym pomieszczeniem była znajdująca się na samym końcu korytarza przestronna salka konferencyjna, przeszklona z każdej strony. Widząc moje zainteresowanie, Lorna wpuściła mnie do środka. Podeszłam do okna, rozpoznałam Lauriston Place, ale nie tylko to mnie zaciekawiło. 
– Robi wrażenie, co? – rzuciła. Usłyszałam ją trochę jak przez mgłę.
– To… zamek, prawda? – zapytałam głupkowato. Jego część chowała się za kamienicą, ale od razu dostrzegłam, że górował nad miastem. Nie spodziewałam się żadnych atrakcyjnych widoków, kiedy rano wkraczałyśmy z Rhian między budynki ze szkła i metalu, więc było to pozytywne zaskoczenie. 
– Tak – potwierdziła Lorna. – Ale z tarasu lepiej widać zamek. 
– Z tarasu? – powtórzyłam, Lorna tylko skinęła głową.
– Latem częściej z niego korzystamy. 
Obok salki konferencyjnej znajdowało się jeszcze jedno biuro, które mimo późnej godziny nadal było puste. Przy drzwiach wisiała tabliczka z nazwiskami: Andrew Barnett, Joel Hill, Patryk Wierzbicki. Dobrze, że temu ostatniemu nie wpisali zangielszczonego imienia. 
– Och, to nieaktualna tabliczka – zaczęła Lorna z przejęciem. – Właśnie mi przypomniałaś, że powinnam zamówić nową. Joel już nie pracuje tutaj od jakiegoś czasu – dodała, kiedy popatrzyłam na nią pytająco.
– Czy Joel Hill to mąż Rhian? Poznali się tutaj? 
– Tak. Szkoda, że Rhi wyjeżdża, ale cieszę się, że im się układa z Joelem. Wiesz, Rhi to taka nasza maskotka. Jest najmłodsza z teamu, nie licząc studentów, ale oni często się zmieniają. Joel był wielkim cynikiem, zanim pojawiła się Rhian, ale… serce mu zmiękło. – Lorna puściła do mnie oczko, więc uśmiechnęłam się łagodnie. Ten ostatni szczegół był zbędny. Przestało mnie jednak dziwić, dlaczego Harriett się martwi. Sytuacja Rhian tym bardziej wydawała się dla niej trudna do zniesienia, skoro wszyscy mieli ją na oku. 
Przechodząc korytarzem, zauważyłam, że inne biuro zdążyło się zapełnić. Kobieta w krótkich włosach widząc mnie, pomachała mi zza monitora. Natknęłyśmy się też na Ewana zmierzającego do kuchni.
– Już się wyspowiadałaś, Dee? – zapytał zawadiacko, ale nie rozumiałam, do czego zmierzał. – Pamiętaj, że Lorna wie wszystko o wszystkich. To przekleństwo.
Lorna mruknęła, a później rzuciła coś o urodzinach dzieci. Mówiła szybciej i mniej wyraźnie, wiele słów mi umknęło. Przyglądałam się moim rozmówcom z nadzieją, że wyczytam coś z wyrazów ich twarzy. 
– Winny – odparł Ewan. – Lorna, zapamiętałaś już, kiedy Dee obchodzi urodziny?
– Czwartego marca – powiedziała. Zerknęłam na Ewana, który uśmiechnął się zadowolony. Lorna westchnęła rozdzierająco. – Przed chwilą to sprawdzałam, stąd wiem. Chodź, Dee, czeka nas jeszcze trochę papierkowej roboty.
Po kolejnych dwóch godzinach wyszukiwania mi nudnej lektury Lorna uznała, że przekazała już wszystko. Zaznaczyła jedynie, że mam się zgłosić, kiedy załatwię numer ubezpieczenia, aby mogła go uzupełnić w swoich papierach. Moje biuro znajdowało się tuż obok, więc szybko czmychnęłam i nikt mnie nie zaczepił. Oprócz nowych współpracowników zastałam również Harriett. 
– Dobrze, że jesteś – powiedziała, widząc mnie, ale od razu wyszła z biura.
– Harriett chce cię przedstawić reszcie – wyjaśniła Erin i się zaśmiała. – Jesteś świeżym mięskiem.
Rzeczywiście czułam się jak sztuka mięsa, kiedy otoczyły mnie kolejne osoby. Wcześniej pomachała mi Maryam; nawet przeliterowała swoje imię, a ja ostatecznie zapamiętałam o kolejności literek, ale zapomniałam wymowy. Najbliżej drzwi ustawiły się Beth i Sophie – obie się nie odzywały, więc nie pamiętałam, czy Beth to ta z loczkami, czy ta w jasnoróżowej bluzce. Mężczyzna w tweedowej marynarce miał na imię Dale i przypominał mi starszą wersję Miłosza – jego wyraz twarzy wskazywał, że nie obchodziła go nowa pracownica, chciał tylko jak najszybciej wrócić do swojej norki. 
– Kilka dni w tygodniu pojawiają się Alesha i Jaden – dodała Harriett. – W środy mają cały dzień zajęć na uczelni.
– Albo kłamią – rzucił Ewan, ale zaraz został skarcony wzrokiem przez szefową. – Jak mogłaś zapomnieć o naszym najsympatyczniejszym pracowniku? – zaśmiał się. 
– Już wspominałam Dee, że Andy i Pat są w Aberdeen – wtrąciła Rhian. – Och, słuchajcie, myślałam, aby wyskoczyć na drinka, najlepiej w piątek. Dee będzie mogła nas lepiej poznać. Byłoby wspaniale, gdybyście się zjawili. 
Niepewnie rozejrzałam się po zebranych, chyba wszyscy oprócz Dale’a wyrazili aprobatę. Jeśli reszty nie obchodziło ich wyjście na drinka w piątek, przynajmniej nie dawali mi tego odczuć. Doceniałam tę brytyjską uprzejmość. 
– Cieszę się, że o tym pomyślałaś, Rhi – powiedziała Harriett. Popatrzyła na mnie i dodała: – Idź na lunch, odetchnij trochę, a później Rhi zacznie cię wdrażać. Dobrze, folks – zwróciła się do zebranych – wracamy do pracy.
– Więc pójdźmy na lunch już teraz – zaproponowała Rhian. 
– To dobry pomysł. Zmiana strefy czasowej daje mi w kość, więc naprawdę jestem już głodna.
– Nie masz nic przeciwko, aby Erin zabrała się z nami? – Zerknęłam na nią, przerwała stukanie na klawiaturze i uśmiechnęła się do mnie.
– Oczywiście, że nie. 
W recepcji oprócz Agaty zastałyśmy również inną dziewczynę. Cieszyłam się, że nie przystanęłyśmy, abym się z nią zapoznała, bo ledwo pamiętałam imiona kobiet pracujących w W&W. Trzy minuty po wyjściu z biura nie potrafiłam sobie przypomnieć imion, co sprawiało, że czułam się fatalnie. Na domiar złego dostałam dwie wiadomości od mamy, dopytującej uparcie, co słychać. 
– Myślę teraz o miejscu, do którego możemy wybrać się również w piątek. Przy okazji zapytam, czy jest możliwa rezerwacja na wieczór – powiedziała Rhian, Erin przytaknęła, że to świetny pomysł. 
Wystarczyło pięć minut, aby znaleźć się na miejscu. Straciłam orientację w terenie, więc dałam się prowadzić współtowarzyszkom, które czuły się na tyle swobodnie, że nawet nie czekały na zielone światło na przejściu dla pieszych. Nie były oczywiście w tym odosobnione. 
– Może powinnyśmy częściej wychodzić na lunch o tej porze, bo jeszcze nie jest tak tłocznie – stwierdziła Erin, kiedy siadałyśmy przy stoliku pod oknem.
– To fajne miejsce, mają bardzo dobre jedzenie – Rhian zwróciła się do mnie. – Lubię tu przychodzić na brunch w weekendy. A wieczorami na drinki.
– Ja lubię przychodzić tu przede wszystkim na drinki – zaśmiała się Erin. – Poza tym, jak widzisz, Dee, jest tu dużo miejsca, więc w piątek się pomieścimy.
– Och, zapomniałam powiedzieć, że mają tu fantastyczną kawę – wtrąciła Rhian. – Koniecznie jakąś wybierz. Chyba wszystko mają tutaj dobre, to miejsce idealne! Erin, pamiętasz tego kelnera, który obsługiwał nas ostatnio?
– Oczywiście – przytaknęła, uśmiechając się szeroko. – To miejsce naprawdę jest idealne. 
Spojrzałam na kartę. Podliczyłam, że za linguine ze szpinakiem oraz cappuccino zapłacę jakieś dziesięć funtów, więc ostatecznie nie było tragedii. Nie spodziewałam się budżetowych opcji po restauracji, ale wiedziałam, że w tym miejscu to pierwszy i ostatni lunch w tym tygodniu. Nie mogłam szaleć, nie chciałam wydawać pieniędzy zaoszczędzonych w Polsce na jedzenie na mieście w Edynburgu. Dziś było już za późno, aby się wycofać, bo nie wyszłabym stąd ot tak.
– Wyglądasz na przejętą – usłyszałam Rhian, kiedy kelnerka przyniosła nasze kawy. Podniosłam wzrok znad telefonu, właśnie odpisywałam na wiadomość pod stołem, bo mama nie dawała mi spokoju. 
– To tylko wrażenie – starałam się bronić. Rhian dała się nabrać, ale wzrok Erin był nieustępliwy. – Wokół jest tyle nowych rzeczy. Przyzwyczaję się.
– Było ci trudno odejść ze starej pracy? – zapytała Erin ze szczerym zaciekawieniem. 
– Nie – odparłam bez wahania. Dlaczego więc wydawało mi się, że podjęłam złą decyzję, wyjeżdżając? 
– Chciałabym, aby mnie było łatwiej. – Rhian zamyśliła się na moment. Erin wyciągnęła rękę przez stolik i pogładziła ją po ramieniu. Oh, honey, wyszeptała. – Chciałabym wiedzieć, że nie będę tęsknić. Wiem jednak, że będę i świadomość tego jest najgorsza. No dobrze – ożywiła się po chwili. Zacisnęła usta, potem wzięła głęboki wdech. – Dee, opowiedz nam trochę, co robiłaś w Polsce. Trochę nam to ułatwi wdrożenie cię, bo pewnie część procedur jest podobnych. Poza tym jesteśmy zwyczajnie ciekawe, prawda, Erin? Czy naprawdę ta Eve jest taka straszna, jak się o niej mówi?
Nie pozostawiły mi innego wyboru, zmusiły do mówienia. Pytanie o polski oddział było pretekstem do plotkowania. Rhian i Erin miały swój punkt widzenia na całą firmę oraz sposób rządzenia Lywisa Woodwarda. Wspomniały o jego ekscentrycznej naturze, ale poza tym nie narzekały, co mnie odrobinę zdziwiło. Potwierdziły też, że Harriett stawia mocny nacisk na zespołowość i potrafi być twarda, ale obie są naprawdę zadowolone z pracy z nią. To mnie bardzo podbudowało.
Po zmianie tematu Rhian udawała, że wcale się nie przejmuje. Że wcale nie myśli o tym, jak dopadnie ją tęsknota, kiedy stąd wyjedzie. Że wcale nie podjęła złej decyzji, a jej piękny uśmiech wyraża tylko szczęście. Powtarzałam sobie w duchu, że nie mogę doprowadzić do takiej samej sytuacji.
Sama nie mogłam powtórzyć scenariusza Rhian. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za komentarz!

Jeśli nie chcesz się logować lub po prostu nie posiadasz konta, użyj opcji Nazwa/adres URL